Zawsze Do The Right Thing. Zawsze Fight The Power!

Czy twórcy filmów mogą przewidywać przyszłość? Z całą pewnością nie. Ich geniusz polega na tym, że wybierają z teraźniejszości takie elementy, które nie tracą na aktualności. Jak Spike Lee w Do The Right Thing.
Szykuje się kolejny upalny dzień na Brooklynie. Mookie (Spike Lee) pracuje w małej pizzerii jako dostawca. Niespiesznym krokiem przemierza Bedford–Stuyvesant, wymieniając uprzejmości z całą galerią barwnych postaci. Życie w dzielnicy ma swój specyficzny rytm, a ludzie – głównie czarni Amerykanie i Latynosi – nieźle się dogadują. Dlatego Sal (Danny Aiello), biały właściciel pizzerii, nie zamierza przenosić swojego biznesu w inne miejsce mimo ciągłego nagabywania ze strony syna rasisty. Godziny mijają, upał zaczyna niektórym uderzać do głowy, a wzajemne uprzedzenia różnych grup, trzymane dotąd w ryzach, zaczynają się ujawniać.

Uwaga, w dalszej części tekstu omawiam kluczowe momenty fabuły i zakończenie. Jeśli nie widziałeś Do The Right Thing, to teraz jest dobry moment. A potem wróć i czytaj dalej.
Hej, doktorze!
Bardzo wcześnie w fabule pojawia się scena, w której Da Mayor – lokalny pijaczek i samozwańczy burmistrz okolicy – przywołuje do siebie głównego bohatera, by użyczyć mu swojej mądrości. Mookie słyszy, że zawsze ma robić to, co należy. Bez powodu i kontekstu – po prostu always do the right thing.
Może Mookie musi usłyszeć takie słowa, bo – powiedzmy sobie szczerze – nie jest najostrzejszym nożem w szufladzie. Kiepsko radzi sobie jako ojciec, nie dba o pracę, pozostaje bierny wobec wydarzeń. Jego dziewczyna chciałaby, żeby wreszcie dorósł i wziął odpowiedzialność za swoje życie. Przyjaciele chcieliby, aby dołączył do małej rasowo-kulturowej rewolucji, którą akurat rozkręcają. Sal chciałby, żeby wreszcie wziął się do roboty… Sporo ludzi wolałoby, żeby Mookie się zmienił. Jednak jemu jest dobrze tak, jak jest.
Tymczasem napięcie rośnie. Mieszkańcy dzielnicy są skonfliktowani, każdy do każdego ma jakieś pretensje i (jakimś cudem) nawet najmniejszą drobnostkę udaje się wpisać w konflikt rasowy.
Najgłośniejszym krzykaczem jest Buggin’ Out (Giancarlo Esposito) – przyjaciel Mookiego, który tym razem chciałby dostać trochę dodatkowego sera na swoją pizzę. Gdy Sal odmawia, słyszy, że powinien powiesić na ścianie swojego lokalu zdjęcia czarnych sław. Sprzeczka zostaje szybko zażegnana, ale chłopak zaczyna nawoływać do bojkotu włoskiej pizzerii, bo – jak twierdzi – jej właściciel nie szanuje czarnoskórych. Z czasem konflikt eskaluje i łatwo zapomnieć, że zaczęło się nie od rasizmu… ale od sera.

Ten sam Buggin’ Out, który dopiero co domagał się szacunku, miesza z błotem białego rowerzystę z byle powodu. Syn właściciela pizzerii i jawny rasista nie rozumie ani ojca, który chce zostać w czarnej dzielnicy, ani swojego brata, który przyjaźni się z Mookiem. Nawet kloszard Da Mayor beszta właściciela sklepu (Koreańczyka) za brak ulubionego piwa w lodówce.
Na wczesnym etapie fabuły pojawia się świetna sekwencja, w której bohaterowie filmu obrzucają się najgorszymi wyzwiskami, przywołując najgorsze stereotypy. Każdy we wnętrzu własnej głowy zaczyna mówić to, czego głośno powiedzieć nie może.
Spike Lee w serii komediowych scen pokazuje, że gdy tylko pojawia się problem rasy, nawet najbardziej zrównoważeni ludzie głupieją. Znalezienie rozwiązania wymaga spokoju i rozmowy, a na to jego bohaterowie nie mają czasu, mimo że tak naprawdę nikomu nigdzie się nie spieszy.
To trochę jak z niepełnosprawnym intelektualnie mężczyzną, który sprzedaje własnoręcznie wykonane kartki z Martinem L. Kingiem i Malcolmem X – znacznie łatwiej go zignorować niż wysłuchać. Smiley jest odrzucany przez wszystkich bohaterów tego filmu, a z nim – symbolicznie – drogi wytyczone przez historycznych liderów.
Niemal wszyscy bohaterowie, nieważne jak dalekoplanowi, są ofiarami rasizmu. Jednocześnie jednak sami rzucają rasistowskie uwagi w kierunku innych, jeszcze słabszych od siebie. Świata przecież i tak nie zmienią, a poczuć się lepiej mogą tu i teraz.

Fight The Power!
Tylko jeden człowiek od początku stawia dobrą diagnozę problemu i pokazuje słuszne rozwiązanie. Gdziekolwiek pojawia się Radio Raheem (Bill Nunn), słychać Fight The Power. Młody chłopak jest cichym olbrzymem, który przemierza dzielnicę z boomboxem na ramieniu, a kawałek Public Enemy jest jego przesłaniem dla świata. Jeden z rzadkich momentów, gdy w ogóle się odzywa, przeznacza na opowieść o dwóch pięściach:
Hate: it was with this hand that Cain iced his brother. Love: these five fingers, they go straight to the soul of man. (…) One hand is always fighting the other hand, and the left hand is kicking much ass. I mean, it looks like the right hand, Love, is finished. But hold on, stop the presses, the right hand is coming back. Yeah, he got the left hand on the ropes, now, that’s right. Ooh, it’s a devastating right and Hate is hurt, he’s down. Left-Hand Hate KOed by Love.
W innej scenie Radio Raheem podchodzi do grupy Latynosów słuchających beztrosko salsy i puszcza głośniej Fight The Power. Jeden z mężczyzn podejmuje wyzwanie. Po krótkiej bitwie na dźwięki przesłanie wygrywa z dobrą zabawą, a Raheem odchodzi poganiany wyzwiskami, ale jednak zwycięski.
Nie jest jedyny. Kawałek Public Enemy stanowi tło napisów początkowych i tańca Rosie Perez, czyli filmowej Tiny – dziewczyny głównego bohatera. Podobno Spike Lee wpuścił ją na plan w bokserskim szlafroku i pozwolił robić swoje. Perez – wtedy tancerka stawiająca pierwsze kroki w filmie – zrobiła resztę. Sekwencja tańca jest potężnym otwarciem całego filmu, manifestem mocy. Gdy z głośników leci Fight The Power, bohaterowie Spike’a Lee wydają się niepokonani.
W dużej części ten utwór tak dobrze wpisuje się w film i stanowi jego świetny morał, bo został specjalnie zamówiony przez reżysera. Tekst wprost mówi o rasistowskim nastawieniu elit i uprzedzeniach w kulturze, ale ostatecznie przesłanie wydaje się szersze. Prawdziwym wrogiem jest opresyjne państwo, które nie dba o ludzi, pogłębia społeczne nierówności i konflikty, a wszelkie formy protestu zwalcza przemocą. Bo ci, którzy rozumieją istotę problemu i nie dają się wmanipulować w inne, mniejsze i wtórne konflikty, muszą zostać usunięci.

W Do The Right Thing jest trzech niby-proroków i każdy reprezentuje trochę inne podejście do emancypacji. Można uznać, że Buggin’ Out swoim protestem domaga się większej reprezentacji czarnoskórych wśród elit. Jąkający się Smiley nawołuje do pójścia za głosem wielkich, historycznych liderów. Radio Raheem obnaża obłudę systemu i wskazuje prawdziwego wroga.
Mężczyźni nie zostają wysłuchani nawet przez członków własnej społeczności, dlatego porzucają rozsądek i zaczynają się radykalizować. Jednak z tej trójki tylko Radio Raheem wprost atakuje władzę. Fight The Power to wyzwanie, które system podejmuje. Chłopak ginie z rąk policjantów.
Do The Right Thing
Mookie, który przez cały film jest raczej biernym przewodnikiem po Bedford–Stuyvesant, w finale zyskuje swój moment – okazję do działania. Gdy policjanci aresztują Buggin’ Outa i zabierają ciało Radio Raheema, czarni mieszkańcy dzielnicy stają naprzeciw Sala i jego synów. W powietrzu unosi się atmosfera linczu.
Widząc to, Mookie rzuca metalowym kubłem w okno pizzerii. Chwilę później mieszkańcy są już w środku. Dając upust złym emocjom, demolują nawet najdrobniejsze elementy wnętrza, a na końcu podpalają lokal. Jednak ostatecznie w wyniku zamieszek nikomu nie dzieje się krzywda. Rozpoczynając rozruchy, Mookie faktycznie ocalił życie (a na pewno zdrowie) swojego pracodawcy.

Widać to dobrze następnego ranka, gdy chłopak przychodzi do spalonej pizzerii po wypłatę. Sal jest agresywny i rozżalony – stracił ukochaną restaurację i to właściwie z winy Mookiego. Obaj wiedzą jednak, że to element gry, w której wszyscy ostatecznie pozostają na tych samych pozycjach. Biały właściciel otrzyma pieniądze z ubezpieczenia i odbuduje swój lokal, a czarny chłopak znajdzie inną niskopłatną pracę. System zachwieje się, ale po chwili wróci do dawnego stanu.
Upał, który przez cały czas obrazował temperaturę konfliktów między bohaterami, nie zelżał. Rozpoczyna się kolejny gorący dzień na Brooklynie. Nawet prowadzący radiową audycję Love Daddy (Samuel L. Jackson) ze smutkiem i pewną bezsilnością komentuje wydarzenia zeszłej nocy i po chwili przechodzi do prognozy pogody – identycznej jak poprzedniego dnia.

Dla reżysera Do The Right Thing konflikt rasowy jest wpisany w system i można go zredukować do innego: między ludźmi i władzą. Film kończą dwa długie cytaty. Pierwszy z Martina L. Kinga przemawiającego przeciw przemocy. Drugi – z Malcolma X – o wykorzystaniu przemocy do walki o to, co słuszne. Jednak, niezależnie od wybranej drogi, warto zastanowić się, kto jest prawdziwym wrogiem. Nic się nie zmieni, jeśli zamiast z opresyjną władzą, będziemy dalej walczyć ze sobą nawzajem.
Adam Zyskowski
PS Gdy telewizje na całym świecie zaczęły pokazywać wideo, na którym czarny Amerykanin George Floyd jest powoli mordowany przez białych policjantów w Minneapolis, Spike Lee zestawił je ze sceną zabójstwa Radio Raheema. Podobieństwo było przerażające. Nie oznacza to jednak, że reżyser przewidział przyszłość – po prostu Do The Right Thing przez 30 lat nie stracił na aktualności. Ani w Stanach Zjednoczonych, ani poza ich granicami.
Protesty pod hasłem Black Lives Matter, które były następstwem zabójstwa Floyda, mogą wydawać się odległe i nieistotne z (tak to złośliwie nazwijmy) polskiej perspektywy. I nawet się temu nie dziwię. W Polsce, która wciąż jawi się jako rasowy i religijny monolit, gdzie mniejszości były systemowo marginalizowane, przesiedlane, polonizowane siłą czy mordowane w pogromach, można się zastanawiać – jak niektórzy prawicowcy – po co nam Black Lives Matter?

Ludzie, którym żyje się względnie dobrze i bezpiecznie, nie doświadczają dyskryminacji na tle rasowym. Często nie doświadczają jej na żadnym polu, lecz sami stają się wyrazicielami pogardy wobec słabszych, biedniejszych, czasem po prostu innych. Nie wiedzą, jak to jest, bo brakuje im empatii i perspektywy.
Nawet jeśli nie stać ich na pierwsze, wciąż mogą skorzystać na tym drugim. Jeśli w naszym kraju powszechne oburzenie wywołuje Jezus z tęczową flagą, Maryja z kolorową aureolą czy hostia w formie waginy, to Polacy (jeszcze) nie mają prawdziwych problemów. Nie wiedzą, jak bardzo są uprzywilejowani.
Właśnie dlatego powinni bardzo uważnie obserwować USA, które stoją u progu największego kryzysu mieszkaniowego w swojej historii. Powinni ze zgrozą patrzeć na Chiny, które bezlitośnie walczą z demokratycznymi ruchami w Hongkongu, ale też systemowo z mniejszościami na całym swoim obszarze. Powinni śledzić sytuację na Białorusi, w Afryce czy Meksyku – wszędzie tam, gdzie ludzie walczą o swoje najbardziej podstawowe prawa.
Ich walkę należy potraktować, jeśli nie z empatią, to przynajmniej partykularnie – jako ostrzeżenie. Bo z czasem ich los może stać się naszym losem. I to całkiem szybko – wystarczy dalej żyć spokojnie, niczym się nie interesować ani niczego nie zmieniać.