5 nowych Gwiezdnych wojen lepszych niż nowe Gwiezdne wojny

Po filmie Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie potrzebowałem terapii. Piszę o nim dopiero teraz, bo dopiero teraz mnie wypuścili. Ale czas spędzony w odosobnieniu pomógł mi znaleźć kilka alternatyw dla tego badziewia.
Poznajcie moją kuloodporną metodologię: za chwilę zacznę polecać filmy z uniwersum Star Wars, które mają wyższy poziom niż najnowszy twór ze stajni Disneya. Wciąż jestem w lekkim szoku, że poszedłem do kina bez żadnych oczekiwań, a i tak się rozczarowałem. Potem zgasło światło, minęły trzy miesiące i oto jestem gotów, by powrócić na ciepłe łono społeczeństwa.

Wtedy założyłem, że nie może być gorzej niż w Ostatnim Jedi, o czym pisałem TUTAJ. Teraz jest mi głupio i muszę z tego miejsca przeprosić reżysera, Riana Johnsona…
Żartuję. Dalej gniota nienawidzę.
Ech, wiecie, co? Skywalker. Odrodzenie wziął mnie z zaskoczenia i nie była to przyjemna niespodzianka. Zamiast pisać, dlaczego jest to zły film – każdy ma oczy i widzi – napiszę, dlaczego inne są dobre. Nawet jeśli tylko trochę i jedynie przez porównanie. W zestawieniu nie będzie jednak oryginalnej trylogii. To byłoby za proste. Nie będzie też trylogii prequeli. Jasne, bywam dziwny, ale nie aż tak.
Oto moja osobista selekcja o (mam nadzieję) działaniu terapeutycznym:
Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie (reż. Gareth Edwards, 2016)
Po przejęciu Lucasfilms Ltd. nowi mocodawcy z Disneya zarządzili taśmową produkcję filmów z uniwersum Star Wars. Co dwa lata nowy rozdział sagi rodu Skywalkerów, a między nimi mniejsze historie, które można obejrzeć niezależnie. Takie przerywniki. Taki bezwstydny skok na kasę.

Oczywiście Gwiezdne wojny zawsze były kręcone dla pieniędzy, ale tym razem nikt się z tym nawet trochę nie krył – Łotr 1 miał wycisnąć forsę z fanów rozochoconych Przebudzeniem Mocy, rozentuzjazmowanych wizją odrodzenia ich ulubionego cyklu. Pamiętam, że ten entuzjazm udzielił się również mnie i obejrzałem Łotra w kinie bez większych zgrzytów.
Gdy wróciłem do niego teraz, zobaczyłem wszystko, na co narzekali krytycy. Bohaterowie nie mają miejsca na naturalny rozwój i budowanie relacji, a ich motywacje są średnio wiarygodne. Wrzucono tu wszystko, co może przywodzić na myśl oryginalną trylogię – łącznie z wygenerowanym komputerowo komandorem Tarkinem (grający go Peter Cushing zmarł w 1994 roku). Powstał film średnio udany, ale miły dla fanowskiego oka.
Jednak w porównaniu ze Skywalker. Odrodzenie to i tak dzieło wybitne. Przede wszystkim Łotr 1 – mimo wielu bohaterów – opowiada jedną historię od początku do końca, a nie sto różnych po łebkach. W dodatku robi to, przywodząc na myśl filmy wojenne w stylu Parszywej dwunastki czy Bękartów wojny. Miłym akcentem jest wątek romantyczny – mimo że niezbyt wiarygodny, ma doskonale wyważony finał bez wielkich gestów. No i gra tu Mads Mikkelsen, a za to zawsze dwie dodatkowe gwiazdki.
Star Wars Jedi: Upadły zakon (2019)
Pod koniec Powrotu Jedi Darth Vader wraca na jasną stronę mocy i – w obronie swojego syna – zabija Imperatora Palpatine’a. Jednocześnie wypełnia przepowiednię, wedle której miał przywrócić równowagę Mocy i (przynajmniej w jakimś stopniu) zmazuje własne grzechy. Teraz to wszystko traci znaczenie, bo okazuje się, że Palpatine ma się całkiem nieźle i na odległej planecie buduje absurdalnie wielką flotę kosmicznych niszczycieli. Ponownie staje się głównym czarnym charakterem sagi, przekreślając poświęcenie Anakina Skywalkera.
Powrót Palpatine’a nie zostaje należycie wyjaśniony w Skywalker. Odrodzenie, a jego mroczny plan jest jeszcze bardziej zamotany i nieefektywny niż ostatnio. Budowanie kolejnych Gwiazd Śmierci tym razem zamienia na budowanie wielkiej floty, a potem (jednocześnie?) w wysysanie duszy (serio?).
Kolejna wielka intryga zostaje przedstawiona widzom w retrospektywie, żeby byli przekonani, że od początku mieli cały ten plan przed oczami. Jeśli go nie widzieli, to tylko dlatego, że scenarzyści cyklu tak genialnie mylili tropy. Za tego rodzaju powroty czarnych charakterów podziękuję.

Tymczasem można to zrobić dobrze. Akcja gry Star Wars Jedi: Upadły zakon rozgrywa się w okresie klasycznej trylogii, kilka lat po zakończeniu Wojen Klonów. Cal Kestis poszukuje artefaktu, który pomógłby w odbudowie Zakonu Rycerzy Jedi. Cały czas depcze mu po piętach okrutna Inkwizytorka. Ich rywalizacja to klasyka storytellingu – główny bohater odnajduje w sobie siłę i po wyrównanej walce wreszcie pokonuje przeciwniczkę.
Produkcja jest na rynku od listopada, więc dla nikogo nie będzie zaskoczeniem, jeśli zdradzę (HALO, SPOILER), że chwilę później pojawia się Darth Vader i to z nim ostatecznie trzeba się zmierzyć. Mroczny Sith nie występuje wcześniej w fabule, nikt o nim chyba nawet nie wspomina.
Jednak twórcy gry błyskawicznie włączają go w historię. Nic nie jest powiedziane dosłownie, ale każdy momentalnie może się domyślić, że Vader sprawuje zwierzchnictwo nad Inkwizytorami. Pojawia się więc, by ukarać swoją uczennicę za nieposłuszeństwo, i na ostatnie minuty przejmuje rolę Głównego Złego. To wszystko udaje się zrobić scenarzystom gry bez zgrzytu w jednym krótkim przerywniku filmowym.
Można wprowadzić czarny charakter na scenę i to nawet taki, który nie był dotąd częścią opowieści – Star Wars Jedi: Upadły zakon to udowadnia. Trzeba jednak zrobić to z wyobraźnią i umiarem, wybierając rozwiązanie najlepiej dopasowane do postaci, a nie do woli mocodawców z wielkiej filmowej korporacji.
Han Solo: Gwiezdne wojny – historie (2018)
Czytając medialne doniesienia o problemach na planie Han Solo: Gwiezdne wojny – historie, obniżyłem swoje oczekiwania tak bardzo, że nie zobaczyłem go w kinie. Podobno Alden Ehrenreich musiał brać lekcje aktorstwa już na planie filmowym. Podobno Ron Howard został zatrudniony przez Disneya, gdy większość filmu została nakręcona, by odratował, co się da z pracy poprzednich reżyserów. Podobno grała w nim Emilia Clarke… A nie, czekajcie, to akurat jest fakt – była na ekranie, ale jakby jej nie było.

Tak sobie ignorowałem Solo przez kilka dobrych miesięcy, a gdy pojawił się na jednym z serwisów VOD, obejrzałem z nudów. I przyjemnie się zaskoczyłem! Ten film wcale nie jest tak zły, jak mówiono przed premierą. To żadne arcydzieło, ale w porównaniu z nową epicką trylogią wrażenie robi jego kameralny charakter.
Choć gra toczy się o dużą stawkę, większość czasu widzowie spędzają w wąskim kręgu bohaterów. Twórcy zdecydowali się na zrobienie heist movie – kryminału o drobnych złodziejaszkach, którzy przygotowują wielki skok. Mamy więc szajkę łajdaków, skomplikowane plany z efektowną realizacją, zdrady, podwójne zdrady, zmiany stron… Taki film z serii Ocean’s, tyle że w kosmosie.
Han Solo ma kilka słabszych fabularnie momentów, ale przez większość czasu dokładnie wie, jakim filmem chce być. To zupełnie inaczej niż Skywalker. Odrodzenie, który próbuje być piętnastoma różnymi filmami naraz – bez sukcesu. Niedawno wydano nawet książkę, która pogłębia fabułę i wyjaśnia większość wątków… Ech, jeśli nie umie się opowiadać wielkich historii, znacznie rozsądniej jest przedstawić mniejsze, bardziej kameralne, osadzone w konkretnej konwencji. Efekt – jak pokazuje Solo – może przerosnąć oczekiwania.
The Mandalorian (2019)
Epicka historia, którą scenarzyści Disneya starali się opowiadać w nowej trylogii, zupełnie ich przerosła. Film ma kilka wątków, kilku głównych bohaterów, wciąż dokładani są nowi, dawne relacje tracą znaczenie… Nic nie trzyma się kupy, nikt nad niczym nie panuje.

Przy tak dużych i skomplikowanych projektach, ktoś powinien mieć choćby mgliste wyobrażenie o rozwoju relacji między bohaterami i ewentualnym zakończeniu. I to już na etapie pisania pierwszego scenariusza. Takiej osoby zabrakło. Gdy prace nad Skywalker. Odrodzenie zbliżały się do końca, studio wciąż wybierało jeden z kilku zaproponowanych finałów, a ostatnie dokrętki robiono jeszcze, gdy nie było już szansy na sensowne doklejenie ich do całości.
Tymczasem ten sam koncern Disneya, który odpowiada za nową trylogię, wypuścił niedawno na swoją platformę streamingową The Mandalorian – serial o enigmatycznym łowcy nagród, który przemierza galaktykę z uroczym (i już kultowym) Baby Yodą. The Mandalorian czerpie pełnymi garściami z westernów i filmów samurajskich. Z oryginalnych Gwiezdnych wojen bierze z rozwagą tylko tyle, by zbudować rozpoznawalny świat.
Jednak przede wszystkim doceniam sposób, w jaki poszczególne odcinki łączą się ze sobą. Z jednej strony można je oglądać jak telewizyjnego Star Treka z dawnych lat – nowy odcinek, nowa planeta i nowa przygoda. Z drugiej jednak strony główny wątek jest podtrzymywany i nadbudowywany w każdym epizodzie. Dzięki temu po obejrzeniu ośmiu odcinków można mieć wrażenie, jakby obejrzało się bardzo długi film kinowy albo bardzo krótki serial. Ale taki, w którym scenarzyści panują nad historią – wiedzą dokładnie, co i kiedy chcą pokazać.
Na specjalne uznanie zasługuje Pedro Pascal, który cały czas gra w hełmie i lekkie przekrzywienie głowy zastępuje mu całą mimikę. Jest też Taika Waititi, który wciela się w sympatycznego robota (bez twarzy), no i Nick Nolte w roli dziadkowatego kosmity (w zasadzie gumowa maska). Patrzę na te postaci, kibicuję im i daję się wciągnąć w historię. A potem przypominam sobie wiecznie rozryczaną twarzą Adama Drivera z nowej trylogii i nie czuję niczego.
No już, rozchmurz się, kochany olbrzymie – ten koszmar jest już za Tobą :*
Bright Lights: Starring Carrie Fisher and Debbie Reynolds (2016)
Do tej pory starałem się wybierać produkcje stworzone już po przejęciu Lucasfilms Ltd. przez Disneya – żeby pokazać, że jeśli chcą, to potrafią. Jednak nie mogę zignorować genialnego dokumentu, który dzieje się znacznie bliżej niż w odległej galaktyce i opowiada o trudnej miłości w Los Angeles. Zamiast patrzeć na wysilone przedstawienie Lei Organy w najnowszej trylogii Gwiezdnych wojen, znacznie lepiej jest poznać dzielną i skomplikowaną kobietę, która się w nią wcieliła.
A kto panu tak spier…
Skywalker. Odrodzenie mnie nie cieszył. Śmiałem się, jasne, ale z czystej bezsilności. Nic w tym filmie nie miało sensu i twórcy nawet nie starali się tego maskować. To produkcja, która jest chaotycznym, niskojakościowym połączeniem wielu różnych filmów i próbuje opowiedzieć historie wielu różnych bohaterów. Głównie dlatego, że potem można sprzedać ich wizerunek w formie zabawek, zeszytów, koszulek i innego śmiecia.
Pieniądz rządzi światem filmu i nawet nie dziwię się, że taki gniot trafił do kin. Liczyły się tylko miecze świetlne, wielkie kosmiczne bitwy i ostatnia runda w wykonaniu aktorów znanych ze starej oraz nowej trylogii. Jeśli jeszcze nie widzieliście Skywalker. Odrodzenie, to spokojnie możecie sobie darować. Nawet powinniście. Musicie wręcz – dla własnego zdrowia.
Jeśli jednak myślicie, że Disney zniszczył Gwiezdne wojny, to widocznie nie wiecie, jakie zakończenie dla swojej sagi planował George Lucas. Ja już nic nie mówię – przeczytajcie i oceńcie sami.
Adam Zyskowski
Lubisz ten tekst? Skomentuj i polub bloga na Facebooku 🙂