Wy głupy, to Little Shop of Horrors

Little Shop of Horrors z 1986 roku zyskał status kultowego filmu, a niewiele starszy musical jest wciąż pokazywany na scenach teatrów. Jednak wśród chwytliwych piosenek i mocnych żartów może się zagubić to, co śmieszy najmniej, a pozostaje chyba najważniejsze.
Seymour, fajtłapowaty pracownik podupadającej kwiaciarni, kupuje tajemniczą sadzonkę. Roślina przypomina muchołówkę i okazuje się mieć wyjątkowy apetyt na ludzką krew, co trochę niepokoi Seymoura. Z drugiej strony Audrey II (bo tak zostaje nazwana) staje się lokalną sensacją, przyciąga klientów do kwiaciarni i… spełnia najskrytsze życzenia. No i oczywiście zjada ludzi, ale tylko tych, którzy na to zasługują, prawda? PRAWDA?!
Smutny los florysty
Głównych bohaterów, Audrey i Seymoura, poznajemy, gdy śpiewają o Skid Row – najgorszej dzielnicy Los Angeles, w której umierają marzenia, taksówki się nie zatrzymują, a wszyscy są zbyt biedni, by przeprowadzić się w inne miejsce. To właśnie na Skid Row rozgrywa się akcja całego musicalu. Z piosenki dowiadujemy się również kluczowych informacji o postaciach.
Osierocony Seymour (Rick Moranis) został przygarnięty przez właściciela obskurnej kwiaciarni – pana Mushnika. Jednak ich relacja jest daleka od ideału:
He took me in, gave me shelter / A bed, crust of bread and a job / Treats me like dirt, calls me a slob / Which I am…
Co tylko podkopuje i tak już niską samoocenę chłopaka. Może gdyby miał więcej wiary w siebie, zawalczyłby o serce pięknej Audrey, do której na razie tylko nieśmiało wzdycha.
Audrey (Ellen Greene) ma podobny problem, ale jego forma jest znacznie poważniejsza. Niska samoocena powoduje, że kobieta umawia się jedynie z dupkami, ponieważ sądzi, że nie zasługuje na nikogo lepszego. Najgorszym ze wszystkich jej „adoratorów” może być obecny – dentysta sadysta (Steve Martin), który uwielbia zadawać ból swoim pacjentom i dziewczynie. Nic dziwnego, że Audrey marzy o spokojnym życiu u boku kogoś takiego jak Seymour. O swojej wymarzonej alternatywie śpiewa później w Somwhere that’s green, opisując dom z katalogu, kluchowatego męża i nudne wieczory przed telewizorem:
A matchbox of our own / A fence of real chain link / A grill out on the patio / Disposal in the sink / A washer and a dryer and an ironing machine / In a tract house that we share / Somewhere that’s green.

Najważniejsze jednak – co zdradza w piosence Suddenly Seymour – to mężczyzna, który nie tylko będzie czuły, ale też zarobi na jej utrzymanie. Zależność od tyrana pragnie zamienić na zależność od słabeusza; siekierkę na kijek. To nie są zdrowe aspiracje dojrzałej kobiety, tylko takiej, która potrzebuje psychoterapeuty. I może w tym cały sens. Marzenia Seymoura i Audrey – oraz sposób, w jaki dążą do ich spełnienia – są godne pożałowania.
Z innej planety
Little Shop of Horror znam właściwie na pamięć. Na przestrzeni ostatnich lat widziałem film kilkukrotnie i zdarza mi się te piosenki śpiewać pod prysznicem, w samochodzie czy restauracji (Feed me, Seymour, FEED ME NOW!). Zdążyłem się zorientować, że bohaterowie tej historii nie są prawdziwymi ludźmi, po których można spodziewać się ludzkich aspiracji i reakcji.
To raczej komediowe twory, które obracają patologiczne i groźne sytuacje w żart i groteskę. Czarny humor to przecież równoprawny, jeśli nie lepszy, rodzaj humoru. Jednak – dlatego że widziałem ten film tyle razy – w końcu postanowiłem przeprowadzić drobny eksperyment myślowy: potraktowałem niepoważnych bohaterów śmiertelnie poważnie.
Seymour i Audrey – to trzeba sobie jasno powiedzieć – są głupimi i krótkowzrocznymi ludźmi, którzy nie dostrzegają, że z jednej kołomyi pakują się w drugą. Co chwilę tracą pewność i szarpie ich sumienie, ale jednak uparcie pozostają na drodze do (samo)zniszczenia. Mężczyzna staje się sługusem krwiożerczej rośliny. Zwiedziony obietnicami zielonej szkarady, robi coś, czego nikt nie powinien – zaczyna karmić ją ludzkim mięsem.

Tymczasem Audrey nie robi zupełnie nic. Jej grzechem jest zaniedbanie. Ciągle fantazjuje o idealnym życiu, ale nie podejmuje żadnych działań, by choć odrobinę poprawić swoją sytuację. Ze strachu czy słabości charakteru – nieważne. Fakt jest taki, że wciąż jest bita, poniżana i musi za to przepraszać swojego oprawcę z uśmiechem na ustach.
Ci niewydarzeni dobrze-by-było-gdyby kochankowie nie są jedyni. Właściwie każdy w tej opowieści jest głupi i skorzystałby na przeszczepie charakteru. Właściciela kwiaciarni (Vincent Gardenia) interesują jedynie pieniądze i to chciwość ostatecznie go gubi. Dziennikarze pokroju Winka Wilkinsona (John Candy) nakręcają emocje swoich słuchaczy, gdy sens i prawda schodzą na dalszy plan. Z kolei spece od marketingu i sprzedaży zastanawiają się jedynie nad tym, jak roślinę o wielkich zębach i nieznanym pochodzeniu zmienić w zyskowny produkt.
I tylko trzy przyjaciółki – Chiffon, Crystal i Ronette – wydają się wiedzieć wszystko o wszystkim. Niczym chór w greckiej tragedii komentują i doradzają, ale ostatecznie nie mogą uratować nikogo przed złym losem.

Wszyscy bohaterowie Little Shop of Horrors igrają na swój sposób z groźnymi zjawiskami, których nie rozumieją. Wystarczyłaby chwila namysłu, by powstrzymać nadciągającą katastrofę. Nikt jednak nie jest zainteresowany konsekwencjami. Każdy myśli jedynie o tym, co zyska tu i teraz.
Zupełnie jak ludzie, którzy głosują na durnowatych polityków – takich obiecujących złote góry, byle tylko trafić na szczyty władzy. A gdy już im się to uda, mogą bawić się do woli atomowymi guzikami, ołowianymi żołnierzykami, kiepsko grać w Dyplomację i przegrywać w światowy Monopol. Głupi wyborcy mogą tylko patrzeć, pluć sobie w brodę i pytać, jak mogło do tego dojść.
A przecież wystarczyło nie karmić krwiożerczych roślin tego świata:
They may offer you fortune and fame,
Love and money and instant acclaim.
But whatever they offer you,
Don’t feed the plants!

Najlepsza na Skid Row
Kultowy status Little Shop of Horrors nie powinien nikogo dziwić, bo składniki sukcesu widać gołym okiem. Frank Oz w swoim filmie łączy komedię, horror i musical w idealnych proporcjach. Dodaje do tego techniki lalkarskie: krwiożerczą roślinę w różnych stadiach rozwoju (świetny kostium na Halloween!), ale też poruszane przez techników elementy scenografii. A to wszystko pokazuje z luzem niezwykłym dla opowieści o potencjalnym końcu świata. Jednak najważniejszym powodem, dla którego film wciąż powraca mimo upływu lat, jest historia dwóch różnych zakończeń.
Gdy Little Shop of Horrors został pokazany publiczności podczas seansów próbnych, opinie były – delikatnie mówiąc – nieprzychylne. Widzom nie podobał się finał, w którym krwiożercza Audrey II pożera bohaterów, miasto i prawdopodobnie większą część świata. Szybko sklejono więc wersję, w której Seymour dzielnie staje do walki z rośliną, wygrywa i może żyć z ukochaną w małym domku na przedmieściach.

Niby fajnie i miło, gdy lekki film kończy się pogodnie. Pamiętam, że podczas pierwszego seansu Little Shop of Horrors wiele lat temu nie miałem z tym finałem wielkiego problemu. Nieszczęśliwe rozwiązanie – dodane w oddzielnej sekcji DVD jako bonus – wydawało mi się jakieś dziwne, niepasujące.
Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, że zakończenie, w którym wszystko bierze w łeb, ma sens. Tylko w takim układzie scenariusz Little Shop of Horrors zyskuje odpowiedni wydźwięk: głupota zasługuje na karę, a nie nagrodę.
Adam Zyskowski
Lubisz ten tekst? Skomentuj i polub bloga na Facebooku 🙂
Jestem fanką horroru, jednak tego bardziej demonicznego, dlatego czytając opis, wiem,że go nie oglądałam i raczej nie obejrzę. Pozdrawiam