Blog

Oby ostatni taki Jedi

Gwiezdne wojny Ostatni Jedi, Star Wars The Last Jedi, Mark Hamill, Adam Driver, Daisy Ridley, Carrie Fisher, John Boyega, Rian Johnson

Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi – to nie powinno się nigdy wydarzyć. Ale mam proste rozwiązanie, dzięki któremu przyszłe bitwy w odległej galaktyce mogą zakończyć się zwycięstwem.

Kiedyś pisałem recenzje. Dobry czy słaby film – byłem w sali kinowej, by wydać sprawiedliwy osąd. Kiepskich filmów było jednak zbyt wiele, a pokusa Ciemnej Strony – zbyt silna. Odciąłem się więc od Mocy i udałem na wygnanie. Teraz mieszkam na zagubionej pośród oceanów wyspie i czekam na śmierć. Czasem tylko wracam do filmów, które kiedyś widziałem, by opowiedzieć na blogu o jakimś ciekawym wątku, ale niczego nie oceniam całościowo. Za takie haniebne postępowanie dałbym sobie najwyżej pięć gwiazdek na dziesięć.

Ale każdy rycerz musi kiedyś powrócić, by zmierzyć się z ostatecznym złem. To zło jest już od jakiegoś czasu na ekranach, a imię jego Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi. Wiele już powiedziano o tym, jak zły jest ten film, ale machina nienawiści wcale nie zwalnia. Skorzystam z okazji i podjadę kilka przystanków, bo na końcowym będę miał coś do dodania.

Spoilery w dalszej części tekstu

Luke, jestem twoim scenarzystą

Mark Hamill był zawiedziony, gdy okazało się, że wokół jego postaci kręci się fabuła Przebudzenia Mocy, a na ekranie jest przez jakieś 15 sekund. Wyobrażam sobie, że był wściekły, gdy zdał sobie sprawę, co musi zagrać w Ostatnim Jedi. I trudno mu się dziwić. Luke Skywalker to postać, którą kojarzy niemal każdy – nawet ludzie niemający z science-fiction żadnej styczności. Ten potężny mistrz Jedi zawsze wie, jak postąpić, a dla przyjaciół i bliskich zrobiłby wszystko. Tymczasem w Ostatnim Jedi dowiadujemy się, że czasem fantazjuje o zabijaniu dzieci, które kiedyś ewentualnie mogą stać się złe.

Luke, spokojnie, tak właśnie wygląda życie pod jednym dachem z nastolatkiem.

Jednak mistrz Jedi jest zawiedziony swoimi mrocznymi myślami tak bardzo, że zaszywa się na końcu wszechświata i postanawia poczekać na śmierć. To nic, że w galaktyce panoszy się potężny Sith. To nic, że jego przyjaciele wciąż narażają życie w walce z kosmicznym faszyzmem. Najpotężniejszy człowiek w galaktyce będzie siedział na kamieniu, użalał się nad sobą i rozmawiał z mewami. Gdy po jego pomoc zgłosi się Rey, oczywiście odmówi. W końcu ta mapa w poprzednim filmie była zupełnie dla jaj.

Ostatecznie Luke godzi się trenować dziewczynę. Mistrz i uczennica (mniej lub bardziej) razem szykują się do walki z wielkim złem, jest miecz świetlny i wykłady, trochę Mocy tu i tam… To chyba jedyny fragment tego filmowego żartu, w którym czuć klimat starych Gwiezdnych wojen. Problem polega na tym, że to tylko kilkanaście krótkich (i nie zawsze dobrych) scenek, które dzieją się obok głównej fabuły.

TO TAK NIE DZIAŁA!

To nie tak, że Mark Hamill grał kiedyś Luke’a Skywalkera. On był tym bohaterem przez całą swoją karierę. Próżno szukać w jego filmografii dużej roli, o której kinomani pamiętają. Jest jedynie Luke z klasycznej trylogii. Hamill jednak miał ręce pełne roboty w rolach dubbingowych. To on przez wiele lat podkładał głos pod Jokera w serialach i grach o Batmanie. Ciekawe zestawienie – dobry i zrównoważony Luke oraz okrutny i chaotyczny Joker – zdefiniowało jego karierę.

Gdy ogląda się fragmenty wywiadów promujących Ostatniego Jedi, można pomyśleć: Co za wredny dureń! Miesza z błotem własny film! Ale prawda jest taka, że ze wszystkich aktorów jemu jednemu po prostu wolno. Gwiezdne wojny są przecież całym jego życiem, a poza tym facet ma rację w każdym słowie. Ostatni Jedi to koncepcyjna mizeria, którą napisał ktoś nierozumiejący ani uniwersum Gwiezdnych Wojen, ani zamieszkujących go postaci. Najlepiej pokazuje to zupełnie niepotrzebna, toksyczna zmiana w postaci Luke’a Skywalkera.

Choć niedawno Mark Hamill przeprosił publicznie za swoje wypowiedzi, nie wypadło to szczerze. Zresztą nie miał ku temu większego powodu. Pewnie szeroko uśmiechnięci prawnicy postanowili sprawdzić, co u niego.

Oh, hi Mark!

Gwiezdne wojny Ostatni Jedi, Star Wars The Last Jedi, Mark Hamill, Adam Driver, Daisy Ridley, Carrie Fisher, John Boyega, Rian Johnson

Fantastyka nienaukowa

Jest prawda i prawda ekranu, a kino science fiction nauczyło widzów, że czasem warto mocno nagiąć tę pierwszą, żeby ta druga była bardziej efektowna. Widać to w klasycznej trylogii Gwiezdnych wojen, gdy statki wybuchają z hukiem w przestrzeni kosmicznej, a laserowe działa robią pew-pew. Pojawia się dźwięk, który w próżni nie powinien się rozchodzić. Śmieszkowanie ciągnęło się latami, ale w końcu wszyscy zainteresowani zaakceptowali fakt, że dźwięk to jedno z tworzyw kina. Jeśli wielka kosmiczna bitwa ma być ciekawa, trzeba iść na ustępstwa.

Ale Ostatni Jedi ma do zaoferowania znacznie więcej grzechów przeciw fizyce. Oto eskadra bombowców naciera w żółwim tempie na gwiezdny niszczyciel. To nie efektowne Y-Wingi z oryginalnej trylogii, ale powolne krowy, pełne bomb, które trzeba ręcznie uzbroić, a potem zrzucić nad celem.

Dlaczego?

Bombardierzy schodzą do luku, otwierają włazy… i nie zostają wessani w czerń kosmosu. Ludzie dosłownie robią dziurę w statku kosmicznym i nic się nie dzieje. Bomby, gdy już spadają, to jak jabłka z drzewa. W kosmosie, jak widać, jest nie tylko atmosfera, ale również ziemska grawitacja.

TO TAK NIE DZIAŁA!

Szczególnie, że kilka scen później mostek krążownika Rebelii obrywa pociskiem i wszystko, co na nim jest, zostaje błyskawicznie wessane w próżnię kosmosu – tak, jak kino uczy od dziesięcioleci. Nie proszę o bezwzględna wierność fizyce, ale może chociaż odrobina konsekwencji, co?

Może Rian Johnson, reżyser tej aberracji, chciał nawiązać klasycznego kina wojennego? W końcu wspomniane bombowce przypominają bardziej te z okresu drugiej wojny światowej, niż futurystyczne statki. Ktoś powinien powiedzieć facetowi, że kręci Gwiezdne wojny, a nie Szeregowca Riana… Ekhm, Ryana.

I’m Mary Poppins y’all!

Zastanawia mnie miejsce Carrie Fisher w tym bałaganie. Jej postać ma okazję zginąć w próżni, skąd powraca niczym Superman albo Mary Poppins. I choć coś takiego przeszłoby w absurdalnych z założenia Strażnikach Galaktyki

…to w Gwiezdnych wojnach wygląda na ponury żart. Kobieta spędza połowę filmu w śpiączce, a gdy pojawia się okazja, by oddać życie za Rebelię, Leia pozwala zrobić to swojej podwładnej, zamiast przekazać jej pałeczkę. Widocznie księżniczka jeszcze czeka na swój wielki moment! Gdy w ostatnim akcie Kylo Ren atakuje rebeliantów, ona – jako jego matka – mogłaby opóźnić pościg i zginąć. Nie, wciąż nie.

Dlaczego to takie ważne, by ta postać zginęła? Bo Carrie Fisher nie żyje od roku. Skoro nie pojawi się w kolejnych filmach, powinna dostać piękną scenę śmierci w Ostatnim Jedi, choćby zmontowaną już po zakończeniu zdjęć albo wygenerowana w całości komputerowo. Teraz, grana przez nią księżniczka Leia, obecna w sadze od początku, musi być uśmiercona chyba poza ekranem, między filmami. To nie tylko słabe i smutne, ale wręcz obraźliwe. Fani znający Leię ze starej trylogii, mogli oczekiwać heroicznej śmierci i pewnie dlatego jej nie dostali. Ostatni Jedi powstał najwyraźniej tylko po to, by zaskakiwać widzów. I próbuje to nieporadnie robić dosłownie co pięć minut.

Gwiezdne wojny Ostatni Jedi, Star Wars The Last Jedi, Mark Hamill, Adam Driver, Daisy Ridley, Carrie Fisher, John Boyega, Rian Johnson

Spodziewacie się, że jakaś scena potoczy się w określony sposób, a wątek znajdzie oczywiste rozwiązanie? Nie dostaniecie tego. Myślicie, że Leia teraz umrze? HA HA! Myślicie, że Snoke jest ważny dla tej historii? ZASKOCZENIE! Myślicie, że Adam Driver ma zapadniętą klatę? NO TO PATRZCIE! Wzór zaczyna być widoczny bardzo szybko, a kolejne zwroty akcji stają się już tylko zwrotami. Nie popychają akcji do przodu, a wręcz hamują.

Na przykład wątek Finna i Rose, którzy nie znajdują najlepszego hakera, ale takiego, który ich zdradzi, przez co Rebelia będzie musiała zmienić swój plan, a oni niemal zginą, bo sami wpakowali się na statek złych, ale nie zginą, bo oto BB-8 okazuje się wojownikiem w stylu Rambo… I tak w kółko. Kolejne zaskoczenia tylko męczą, nudzą i sprawiają, że bohaterowie zdążają w swojej przygodzie zupełnie donikąd. Rian Johnson, który odpowiada nie tylko za reżyserię, ale również za scenariusz, widocznie kompletnie nie rozumie ducha Gwiezdnych wojen. Teraz J.J. Abrams będzie musiał po nim sprzątać.

Niech to będzie ostatni Jedi

Abrams w Przebudzeniu Mocy dał widzom film daleki od ideału, ale mocno osadzony w duchu Gwiezdnych wojen. Była w nim walka dobra ze złem, szalone przygody, sporo (ale bez przesady) humoru, pojedynki na miecze świetlne, jakiś rozwój postaci w przypadku Finna (bo Rey była ideałem od początku). Przede wszystkim jednak scenariusz bardzo bezpiecznie obchodził się z bohaterami i widzami. Nie było jakichś strasznych zaskoczeń i na pewno nie występowały co pięć minut.

Rian Johnson powinien wiedzieć, jeszcze zanim wziął tę robotę, że Gwiezdne wojny kształtują obraz światowej popkultury od czterdziestu lat. Zna je każdy, wielu kocha, pewna grupa traktuje jak religię i naprawdę nikt nie oczekuje rewolucji. Seria jest jak klasowy chomik, którym uczniowie opiekują się na zmianę. Dzieci powinny grzecznie się z nim bawić i otaczać opieką, a nie prowadzić okrutne eksperymenty.

Jeśli Disney chce robić w przyszłości dobre Gwiezdne wojny, powinien uczyć się od twórców filmów porno. Nie żartuję. Tam jest zawsze ta sama historia, która kończy się właściwie zawsze w ten sam sposób. Dekoracje są podobne, kostiumy też i tylko aktorzy się zmieniają. To ilu ich będzie, jakiej płci i jakimi pozycjami wypełnią znaną wszystkim ramę, decyduje o jakości filmu. I widzowie właśnie po taką bezpieczną (dosłownie) podnietę wracają. Oczywiście nie wiem tego z doświadczenia, to kolega wprowadził mnie w temat:

Nowe Gwiezdne wojny muszą być po prostu starymi Gwiezdnymi wojnami, by miały sens. Nie ma w tym nic złego. Disney ma prawo prowadzić eksperymenty w tym uniwersum i ma do tego przestrzeń. Filmy przerywnikowe, jak Łotr 1 czy nadchodzący Solo, rozgrywają się gdzieś na zapleczu głównych wydarzeń. Nikt nie będzie miał większych pretensji, jeśli któryś okaże się slapstickową komedią, realizacją bełkotliwego scenariusza czy radykalnie nowym spojrzeniem na znanych bohaterów. Ale główna saga przez lata nabrała zbyt wielkiej wagi, by ją bezsensownie niszczyć i udawać, że tak miało być.

Stara trylogia jest kultowa, jej prequele (choć słabieńkie) są dobrze osadzone w klimacie serii, a Przebudzenie Mocy to Nowa nadzieja na sterydach. Natomiast Ostatni Jedi to okropność, która jest stratą czasu i pieniędzy. Jeśli przyszłość przyniesie więcej takich filmów, niech Moc będzie z nami wszystkimi.

Gwiezdne wojny Ostatni Jedi, Star Wars The Last Jedi, Mark Hamill, Adam Driver, Daisy Ridley, Carrie Fisher, John Boyega, Rian Johnson

Adam Zyskowski

Lubisz ten tekst? Skomentuj i podaj dalej 🙂

Zostaw komentarz

Twój email nie zostanie opublikowany. Wymagane pola oznaczono *