Blade Runner w barwach umierającego świata

Wszyscy zadają do znudzenia pytanie, czy Blade Runner 2049 dorasta oryginałowi do pięt i dlaczego nie. Tymczasem chyba lepiej spojrzeć na sprawę z innej strony. Tej kolorowej.
Świat wykreowany przez Ridleya Scotta i jego współpracowników w Łowcy androidów z 1982 roku jest tak przemyślany, a w efekcie angażujący, że doczekał się wielu specjalistycznych omówień na przestrzeni dekad. Ze wszystkich ważnych elementów tej filmowej wizji zawsze największe wrażenie robiły na mnie kolory.
Brudne ulice Los Angeles 2019 roku (tak!) na równi żywią złodziei, policjantów, prostytutki, handlarzy i zwykłych ludzi próbujących jakoś wiązać koniec z końcem. Wśród dymu i padającego niemal nieprzerwanie deszczu, oświetleni bladymi neonami, przemykają tłumnie przechodnie wszystkich ras. To tygiel, w którym kultury wymieszały się do tego stopnia, że w tym upadającym mieście powstał uliczny slang łączący popularne języki w nowy, brzmiący dla niewprawionego ucha jak kompletny bełkot. Tam, gdzie przetrwanie wysunęło się na pierwszy plan, zapanował chaos. Budynki, opuszczone albo połatane materiałami znalezionymi na śmietniku, chylą się ku upadkowi jak samo miasto.
Nad brudnymi ulicami górują wieżowce, a nawet monumentalne piramidy, w których mieszkają bogaci i potężni ludzie – faktyczni władcy świata przyszłości. Technokrata, doktor Eldon Tyrell, jest najpotężniejszym z nich. To dzięki jego odkryciom ludzkość zaczęła tworzyć androidy – sztucznych ludzi zajmujących się najcięższymi pracami w pozaziemskich koloniach; nowy rodzaj niewolników. Tyrell jednak osobiście nie zna trudów, jakim poddawane są jego twory. W jednej z ogromnych piramid, niczym otoczony luksusem faraon, obmyśla nowe kierunki dla obu gatunków: biologicznych ludzi i sztucznie stworzonych replikantów.
Oba światy w Blade Runnerze oddzielone są nie tylko przestrzenią, ale też nasycone przeciwstawnymi kolorami. Ulice Los Angeles, ciemne wnętrza budynków i zakładów drobnych handlarzy przesiąknięte są różnymi odcieniami niebieskiego – koloru niepewności, słabości, chłodu. Tymczasem wielka piramida Tyrella, jego monumentalny gabinet, a nawet osobista sypialnia są nasycone pomarańczem, który wiąże się z siłą, energią, a w tym przypadku również władzą.
Ciekawie w tym wszystkim lokuje się główny bohater – Rick Deckard (Harrison Ford). Z jednej strony świetnie odnajduje się w niebieskim podmieście. Zna reguły, które pozwalają w nim przeżyć, i najchętniej zostałby tam na dobre, czytając gazetę i jedząc chińszczyznę. Jednak gdy przyjmuje zlecenie odszukania czwórki zbuntowanych replikantów, szybko okazuje się, że równie pewnie czuje się w pomarańczowych przestrzeniach. Jest w końcu łowcą androidów – funkcjonariuszem stojącym na straży prawa, ale też wyspecjalizowanym zabójcą. To człowiek, którego pracą jest ściganie zbuntowanych replikantów… Czyli sprzątanie bałaganu potężnego doktora Tyrella.
Roy Batty (Rutger Hauer), przywódca zbuntowanych replikantów i najgroźniejszy z przeciwników Deckarda, często jest przedstawiany w niebieskim otoczeniu. To parias – android, który zbuntował się przeciwko swoim panom i postanowił żyć wolny. Teraz poszukuje swojego stwórcy, by ten wydłużył jego życie, zaplanowane na cztery krótkie lata. Roy idealnie pasuje do niebieskiej barwy: wzgardzony, znienawidzony, niemający miejsca nie tylko w społeczeństwie, ale nawet na powierzchni planety. Jednak ma coś, co odróżnia go od zwykłego człowieka: nadludzkie sprawność i siłę, które pozwalają mu odmienić swoje przeznaczenie.
Najmocniej widać to, gdy zabija „ojca”. Pomarańcz, który towarzyszył Tyrellowi przez cały czas, staje się w tej brutalnej scenie domeną Roya. To jego ostateczna przemiana. Przelewając krew swojego stwórcy, staje się tytanem, który może zrobić wszystko – nawet zabić faraona w jego własnej piramidzie. Pomarańcz zatruwa Roya i choć w finale powraca do błękitu, nie jest już słaby i wykluczony. Jest oszalałym bogiem poza ludzkimi podziałami.
Pomarańczowy i niebieski przesiąkają tę historię na tyle, że nawet moje dwupłytowe wydanie filmu jest właśnie w tych kolorach – pomarańczowy krążek z Deckardem i niebieski z Royem. Łowca androidów doczekał się różnych wersji na przestrzeni lat. Ridley Scott przycinał swój film, rozciągał, usuwał z niego elementy, inne dodawał. Zmieniały się również kolory. Intensywny niebieski przeszedł w delikatniejszą mieszankę zieleni i błękitu. Widocznie tak jak pomarańcz nie jest czystym kolorem (stanowi połączenie czerwieni i żółci, a w filmie przechodzi czasem w złoto i brązy), tak intensywny niebieski musiał przejść w barwę bliżej seledynu. Jednak już same zmiany w kolorystyce pokazują, jak ważna jest ona dla wizji reżysera.
Dlatego pierwszym, na co zwróciłem uwagę w Blade Runnerze 2049, były barwy i to, na ile ich użycie związane jest z pierwowzorem. Bogatszy wizualnie sequel nie rozczarował mnie. Tu wszystko jest większe, wachlarz kolorów jest szerszy, a każdy – bardziej nasycony. Jednak na pomarańcz znany z Łowcy androidów musiałem czekać długo, aż do momentu pojawienia się K (Ryan Gosling) w Las Vegas. Całe miasto tonie w pomarańczowej mgle. To ruiny starego świata, do których idealnie pasuje klucz barw z pierwowzoru. Miasto wzniesione na pustyni (pomarańczowa siła i duma), by zapewnić luksusową rozrywkę bogatym i potężnym (znów pomarańcz). Z filmu dowiadujemy się również, że po eksplozji nuklearnej Las Vegas powinno być najbardziej skażonym miejscem w Ameryce. W tym świecie pomarańcz jest radioaktywny, silnie trujący.
Wracając do oryginalnego Blade Runnera, tam pomarańcz również niszczy środowisko. Już w pierwszej, ikonicznej scenie widać panoramę miasta przyszłości – niezliczone światła, majaczące w oddali piramidy i płomienie strzelające miarowo w niebo z kominów rafinerii. Każdy język ognia jest długi, rozlewa się w pomarańczową plamę na niebie i uwalnia zanieczyszczenia do atmosfery.
A co stało się z kolorem niebieskim? Zbladł i zszedł na dalszy plan. Niebo nad Los Angeles roku 2049 jest jeszcze ciemniejsze, z chmur spadają strugi deszczu i wiązki błyskawic. Kolor niebieski był przypisany w Łowcy androidów do społecznych dołów – ludzi słabych, a wręcz bezsilnych. Blade Runner 2049 ulice wypełniła czernią, smutnymi szarościami, kolorystyczną martwotą. To naturalne następstwo zatrucia pomarańczowym brudem – czy to pochodzącym z fabrycznego komina, czy z intryg możnowładców. A oni przecież cały czas kształtują losy świata. Doktora Tyrella zastąpił inny wizjoner, Niander Wallace, który ma własny pomysł na ludzkość, ale identyczny gust kolorystyczny.
Jednak nawet w tym zniszczonym i zepsutym świecie można znaleźć jakąś nadzieję. By się o tym przekonać, powinniście przynajmniej raz obejrzeć Blade Runnera 2049 albo setny raz jego klasyczny pierwowzór. W obu możecie odnaleźć wiele wątków do przemyślenia i zagadek do rozwiązania. Czy pójdziecie tropem koloru, zależy tylko od Was.
Adam Zyskowski
Lubisz ten tekst? Skomentuj i podaj dalej 🙂
Fascynujaca historia i moze wizja naszego swiata za iles tam lat… Te roznice spoleczne zawsze byly. Teraz jakby jednak znacznie sie zatarly… A my ludzie – jakbysmy wciaz obawiali sie, ze te ogromne kontrasty spoleczne kiedys wroca. Bo do tego moze troche podswiadomie dazy natura ludzka. Pozdrawiam serdecznie Beata
Bardzo dobrze i zarazem ciekawie napisana recenzja. Jestem tu pierwszy raz i moje ukłony w kierunku profesjonalizmu.
A co do samego Blade Runner, jeszcze przede mną, ale mimo wszystko czuję, że warto.