Arnold Schwarzenegger śpiewa najpiękniej

Nawet jeśli Arnold Schwarzenegger nigdy nie był najostrzejszym nożem w aktorskiej szufladzie Hollywood, to pozostaje jednym z ciekawszych. I jak pięknie śpiewa! Zobaczcie sami!
Komando (reż. Mark L. Lester, 1985)
W tym filmie Arnold Schwarzenegger wciela się w Johna Martixa – czułego olbrzyma, który daje buziaczki sarenkom, lubi lody waniliowe i najwidoczniej nie musi pracować, bo całe dnie spędza z nastoletnią córką. Oczywiście sielanka nie może trwać więcej niż dziesięć minut czasu ekranowego. Gdy dziewczynka zostaje uprowadzona, bohater Schwarzeneggera staje się ruchomym stojakiem na noże, pistolety, ciężki karabin maszynowy, wyrzutnię rakiet i dużo, dużo gniewu.
Czy utracone życie można odzyskać? Czy przeznaczeniem żołnierza jest zabijać nawet, gdy ucichną działa i spadną ostatnie bomby? Oto idealne tematy na musical. Posłuchajcie sami:
Conan Barbarzyńca (reż. John Milius, 1982)
Myślicie „Arnold Schwarzenegger”, a widzicie kulturystę z długimi włosami i dziwnym zamiłowaniem do noszenia skórzanych majtek? Spokojnie, to zrozumiałe. Conan Barbarzyńca, a potem Conan Niszczyciel, to jeden z największych twardzieli w historii kina. Wielu jednak zapomina, że w środku jest małym, wrażliwym chłopcem, któremu zły czarownik kultu wężowego boga zabił mamusię i tatusia.
Conan pokonał własne słabości i stał się najlepszy. I to na długo przed wynalezieniem coachingu! No i jest jeszcze wątek zemsty po latach. Idealny temat na muzyczną opowieść! Posłuchajcie:
Uciekinier (reż. Paul Michael Glaser, 1987)
Dystopijna przyszłość. Gdy Ben Richards, pilot wojskowego śmigłowca, odmawia strzelania do bezbronnych cywilów, zostaje skazany na wieloletnie więzienie. Ucieka wraz z grupą rebeliantów, ale nie ma ochoty na brawurowe akty bohaterstwa. Wkrótce jednak znów wpada w ręce reżimu i musi walczyć o przetrwanie w telewizyjnym show. Żelazne pięści i suche żarty będą jego najgroźniejszą bronią.
Les Misérables udowodnili, że rewolucja to świetny temat na musical. Jednak takiego bohatera jak Arnold tam zabrakło. Pora to naprawić:
Predator (reż. John McTiernan, 1987)
„Jeśli krwawi, możemy to zabić”. Nie, to nie jest opowieść o moim sercu, ale o grupie komandosów, którzy próbują przetrwać atak bezwzględnego przybysza z innej planety. Predator jest wytrawnym myśliwym i nie zrezygnuje dopóki nie upoluje wszystkich żołnierzy. Dutch (Arnold Schwarzenegger) musi poprowadzić swoich ludzi do nierównej walki.
Klasyka samczego kina science fiction. Jeśli nie znasz, pora nadrobić. Jako musical wchodzi nawet lepiej niż oryginał:
Batman i Robin (reż. Joel Schumacher, 1997)
Minęło równo dwadzieścia lat od premiery filmu, a reżyser wciąż musi przepraszać za to, co zrobił fanom kultowego komiksu. Z Batmanem i Robinem wszystko jest nie tak, ale kiedy już przyzwyczaicie się do ciągłego bólu głowy (i duszy), to możecie wyłowić z tego bagna elementy mające jakąś jakość. Na przykład Arnold Schwarzenegger ma tu swój urok. Gra jednego z najgroźniejszych wrogów Batmana i jednego z (jak się okazuje) najzabawniejszych. O ile ktoś lubi karykatury.
Jeśli wykażecie naprawdę dużo dobrej woli, to zobaczycie, że Mr. Freeze jest geniuszem, który żyje poza społeczeństwem, a tragiczna miłość doprowadziła go do szaleństwa. Zupełnie jak Upiór w operze tylko z austriackim akcentem i sztucznym śniegiem.
Terminator 2: Dzień sądu (reż. James Cameron, 1991)
Arnold powraca do roli, która przyniosła mu sławę i pieniądze. Tym razem jednak jest dobrym robotem. Morderczym, jasne, ale też całkiem milutkim. Jego cel jest jasny: chronić małego Johna Connora przed znacznie bardziej zaawansowanym terminatorem. Pora wsiąść na motocykl, odbezpieczyć strzelbę i zacząć porządnie plątać kontinuum czasoprzestrzenne, by w kolejnych filmach nic nie miało specjalnego sensu.
Tylko żartuję, to świetny film. Kciuk w górę! A kolejne? No cóż, już nie tak bardzo. Ale może gdyby tak nadać serii odrobinę świeżości dzięki formule musicalu? Sprawdźmy…
Pamięć absolutna (reż. Paul Verhoeven, 1990)
Schwarzenegger wciela się w znudzonego robotnika, który postanawia dodać swojemu życiu kolorów dzięki wszczepieniu sztucznych wspomnień z podróży na Marsa. A może jest na odwrót i wspomnienia z Marsa są prawdziwe, a życie głównego bohatera to fikcja, zaszczepiona w jego umyśle przez potężnych wrogów? Oto galimatias, którego nie dałby rady odkręcić nawet najlepszy psychoterapeuta.
Poszukiwanie tożsamości w świecie zbudowanym na kłamstwie. Bohater Arnolda, niczym Jean Valjean, mógłby zaśpiewać: Who am I? Libretto tego musicalu napisałoby się samo!
Wszystkie filmy z artykułu są dziełem enigmatycznego duetu Jon & Al. Więcej znajdziecie na ich youtubowym kanale Legolambs, który szczerze polecam!
Adam Zyskowski
Lubisz ten tekst? Skomentuj i podaj dalej 🙂
Bueheh! Adam czy to co się usłyszało da sie odusłyszeć? 🙂
A myślałam że to ja kiepsko śpiewam 😉 Co nie zmienia faktu że śpiewający Arnie jest uroczy 😉
Kiedyś bardzo lubiłam tego aktora i obejrzałam jego wszystkie filmy.
Szczerze, to jeden z aktorów, których niestety, ale nie lubię. Jakby się nie starał, co by nie robił – Arnold nie jest typem aktora, którego z przyjemnością oglądam na ekranie. Ale to moja własna opinia. Śpiew w żaden sposób nie zmienił mojego zdania o nim, sorry. Ale, próbowałam 😉
Pozdrawiam
Nie przepadam za tym aktorem, jakoś nie jest moim ani filmowym, ani śpiewającym faworytem.