Gdzie jest feminizm Wonder Woman?

Wonder Woman nie zrobiła na mnie najlepszego wrażenia i w ogóle nie chciałem o niej pisać. W międzyczasie jednak wokół filmu wydarzyło się coś znacznie ciekawszego niż sama produkcja.
Wonder Woman to księżniczka Amazonek, Diana – córka Zeusa i następczyni tronu rajskiej wyspy Themysciry. Nadludzko silna i wyszkolona w sztuce władania bronią, nie ma jednocześnie pojęcia o świecie i okrutnej naturze ludzi, za których naraża życie.
Wonder Woman to również komiksowa ikona wymyślona przez Williama Moultona Marstona na początku lat czterdziestych XX wieku. Mężczyzna traktował feminizm jak fetysz i w kobietach upatrywał nadziei na idealną przyszłość. Bohaterka jego komiksów, odziana w amerykańska flagę, miała umacniać w czytelnikach patriotycznego ducha, a jednocześnie oswajać z nowym światem, który nadejdzie, gdy empatyczne kobiety zastąpią u władzy okrutnych mężczyzn.
Wonder Woman to w końcu Gal Gadot – piękna modelka, była Miss Izraela, a od kilku lat aktorka, której rolą na ekranie jest często granie… ciałem.

© Warner Bros. Entertainment Inc.
Te trzy kobiety składają się na postać Wonder Woman w nowym filmie od DC i – zgadliście – robi się z tego niezły ideologiczny bałagan. Ten film naprawdę chce być feministycznym manifestem kobiet, które wieki czekały, by zobaczyć na ekranie jakąś sensowną superbohaterkę. Jednak to, co ma być wyzwalające i wyrównujące, można spokojnie odczytywać jako kolejną formę ucisku.
Dwie Wonder Woman
Zacznijmy od tego, co od razu rzuca się w oczy – stroju Wonder Woman. Nie zobaczymy w filmie majtek zrobionych z gwieździstego sztandaru – i dobrze. Zamiast amerykańskich akcentów są za to inspiracje ubiorem gladiatorów albo greckich herosów. I to też dobry wybór. Widz już wie, że patrzy na prawdziwą wojowniczkę, silną kobietę, która jest najlepsza w swoim fachu. Z nieodłącznym mieczem i tarczą wygląda jak bogini wojny. Z drugiej jednak strony ten kostium zaprojektowano tak, a nie inaczej, by podkreślał wdzięki Gal Gadot i – broń boże Zeusie – nie pozostawiał za dużo wyobraźni. Czy więc można to nazwać zwycięstwem feminizmu? Tylko jeśli spojrzy się na to z jednej strony, a o drugiej zapomni.
Sceny w Londynie są przez wielu entuzjastów i entuzjastki wskazywane jako ten fragment filmu, w którym feministyczne przesłanie widać najlepiej. Oto księżniczka Diana dociera do cywilizowanego świata rządzonego przez mężczyzn. Głośno protestując, musi porzucić swój wizerunek wojowniczki i przebrać się (prawie) za mężczyznę, by móc powiedzieć wielkim tego świata, co o nich myśli. Choć w tle kobiety walczą o równe prawa, niemal wszystkie sceny o zabarwieniu emancypacyjnym są komediowe. Uwaga o tym, że sekretarki są niewolnicami – żart tak dobry, że znalazł się w zwiastunie – to sporo śmiechu i właściwie brak goryczy. Wonder Woman nie staje się duchową patronką płciowej rewolucji. Wydaje się raczej głupiutką dziewoją, która nie wie, jak działa świat.

© Warner Bros. Entertainment Inc.
Widać to dobrze w podejściu Diany do miłości i seksu. Niby bardzo wcześnie dowiadujemy się, że bohaterka ma wszystko rozpoznane w teorii, ale nie ma pojęcia o dynamice stosunków damsko-męskich w społeczeństwie. Niektórzy mogą pomyśleć – i takie opinie też czytałem – że to dowodzi jej niezależności. W końcu silna kobieta nieuwikłana w konwenanse sama wybiera swoją miłosną drogę. Problem polega na tym, że bardzo szybko wchodzi w bardzo typowy romans, dowodząc czegoś odwrotnego. Czy to dlatego towarzyszący jej mężczyźni nie mogą się zdecydować, czy dostrzec w Dianie godną szacunku wojowniczkę, czy obiekt seksualny, pod adresem którego można kierować seksistowskie żarciki?
Nawet jej wielka przemowa podczas finałowej walki to ostatni gwóźdź do ideologicznej trumny. Ostatecznie dowiadujemy się, że Wonder Woman walczy o typowy zestaw wartości, o jakie walczyć może każdy bohater w każdym filmie, niezależnie od płci. Diana od siebie dorzuca jednak miłość. Robi to nie dlatego, że jest lepsza niż męscy bohaterowie i może więcej. Nie. Batman albo Superman nie może walczyć o miłość – facetom przecież nie wypada. No homo, fam, i tak dalej. Wszystko jest jak w przedszkolu. Uczucia i emocje są dla dziewczyn, więc z przydziału trafiają do Wonder Woman. To zrównuje księżniczkę Amazonek z Czarodziejką z Księżyca. Silna i odważna kobieta zostaje zamknięta w szufladzie pełnej cukierków.
Każdemu i każdej według potrzeb
Wydaje mi się, że przesłanie filmu można uznać za prawdziwie feministyczne tylko, jeśli zignoruje się jego sporą część. Szczerze mówiąc, podczas seansu wszystkie wątki dowartościowujące kobiety traktowałem jak dekorację. Struktura tej opowieści bowiem nie odbiega w niczym od typowego superbohaterskiego blockbustera. Wonder Woman odhacza wszystkie obowiązkowe przeszkody, zwroty akcji, pojedynki, wędrówki w głąb siebie… Dwie przyjaciółki, z którymi byłem w kinie, wydawały się bardziej znudzone niż zainspirowane. Żadnego feministycznego katharsis nie zauważyłem. Nasza trójka wybudziła się dopiero w finale, gdy nagle zrobił się bardzo głośno i bardzo bez sensu.
Jednak fakty są takie, że szczególnie amerykańskie media okrzyknęły film feministycznym objawieniem, a wiele kobiet odnalazło w nim inspirację, ignorując (albo wcale nie dostrzegając) sprzeczności, o których napisałem. Czy to źle? Niby nie, ale mam wrażenie, że mogłoby być znacznie lepiej. W końcu inspiracja czerpana z kiepskiego źródła może dać karykaturalne efekty. Jeśli wyszukacie #WWgotyourback, to znajdziecie dziesiątki zdjęć kobiet, które wpychają miecze pod wieczorowe suknie. Mam nadzieję, że żadnej nie przyszło do głowy robienie tego z prawdziwym ostrzem. Głupio byłoby się pokaleczyć dla selfie.

© Warner Bros. Entertainment Inc.
W filmie, który próbuje naraz wdusić w siebie (choć nie jestem pewien, czy również pogodzić) tyle różnych ideologii, każdy może zobaczyć to, co tylko chce. Feministyczne przesłanie, które natchnie współczesne dziewczyny? Proszę bardzo! Kolejny zwyczajny film o superbohaterach? Nie ma problemu! Seksizm ukryty za fasadą kobiecego kina? Tak też można… Jeśli widzowie zechcą zobaczyć film i każdy zapłaci za bilet, producentom z Hollywood będzie bardzo wszystko jedno, jakie emocje wyniosą z kina.
Bez zaskoczenia zamiast zakończenia
Ostatnio życie dopisało do Wonder Woman gorzki epilog. Gal Gadot ujawniła, że za swoją rolę otrzymała 1% wynagrodzenia, które Ben Affleck otrzymał za zagranie Batmana. Jasne, Gadot nie jest jeszcze gwiazdą wielkiego kalibru i na swoim koncie ma ledwie garść ról, ale dysproporcja jest wręcz obraźliwa. Ludzie z Warnera mogli jej równie dobrze powiedzieć: „Hej, zagraj w naszym filmie za darmo, będziesz miała do portfolio”.
Może tak właśnie powiedzieli? 300 000 dolarów, bo tyle zainkasowała Gal Gadot za zagranie w pierwszej odsłonie superbohaterskiego filmu, to zwykłe wynagrodzenie niezbyt znanego aktora. Właśnie tyle Chris Evans miał otrzymać za rolę Kapitana Ameryki w pierwszym filmie z serii Marvela. Po sukcesie produkcji i z Avengersami w perspektywie mógł negocjować lepsze warunki przyszłych występów.
Z drugiej jednak strony nawet najbardziej znane aktorki zarabiają w Hollywood mniej niż mężczyźni. Nie ma ku temu dobrego powodu – to kolejna patologia, z którą branża filmowa musi się zmierzyć. To, że kolejny raz o tym słyszymy, w dodatku od nowej ikony feminizmu, może tylko pomóc.
Adam Zyskowski
Lubisz ten tekst? Skomentuj i podaj dalej 🙂