Frank uczy się pływać. Al Pacino w Morzu miłości.

Al Pacino jako samotny glina, który nadrabia miną. Ellen Barkin jako niestrudzona poszukiwaczka miłości, ubrana w energetyzującą czerwień. Gdy gra stara piosenka, między nimi może zdarzyć się wszystko. Również zgon!
Za duży na klatkę
Frank Keller (Al Pacino) to policjant z dwudziestoletnim stażem. Powoli zaczyna myśleć o emeryturze, ale nowojorskie ulice wciąż pełne są szumowin, które czekają na złapanie. A efektowne aresztowania są tym, w czym Frank jest najlepszy. Wymyślając fortele i strzelając żartami częściej niż ze służbowej broni, detektyw potrafi przyskrzynić każdego.
Choć Frank spełnia się zawodowo, w życiu osobistym przegrywa na wszystkich frontach. Ciężko przeżył rozwód i nawet nie próbuje pójść dalej ze swoim życiem. Można nawet przypuszczać, że ponosi całą winę za rozpad związku (You didn’t treat her right. She walked), ale ucieka od odpowiedzialności, odwraca kota ogonem. W swojej głowie stworzył narrację, według której wszystkiemu winna jest była żona. To o tyle łatwiejsze, że kobieta wyszła ponownie za mąż, a jej wybrankiem został inny detektyw z wydziału zabójstw – spokojny i odpowiedzialny Gruber. Bohater Pacino przeżywa więc podwójne upokorzenie. Przegrał jako mężczyzna i stracił kobietę, z którą się związał. W dodatku stracił ją na rzecz faceta, z którym pracuje.
Frank nie tylko nie chce zapomnieć o tej porażce, ale również nie potrafi tego zrobić – każdego dnia musi współpracować z człowiekiem, który zajął jego miejsce i z łatwością wciela się w rolę kochającego męża. To coś, czego Frank nie potrafił. Keller nie przepuszcza więc żadnej okazji, by odpłacić Gruberowi. Prowokuje go nawet na miejscu zbrodni, niczym irytujący dzieciak, który przegrał w ulubionej grze. Tymczasem Gruberowi wcale nie zależy na zwycięstwach i porażkach – oddałby wiele, by móc w spokoju żyć i pracować. Zachowuje się bez porównania dojrzalej, niż Frank.
To chyba sedno emocjonalnego profilu bohatera, którego gra Al Pacino. Na płaszczyźnie zawodowej jest prawdziwym mężczyzną, spełnionym i silnym, mającym kontrolę w każdym momencie. Jednak w życiu osobistym Frank nie panuje nad podstawowymi emocjami – pozwala przytłoczyć się cierpieniu, samotności, stara się desperacko wypełnić pustkę. Wydaje się skrajnie niedojrzały, wręcz żałosny – ma (prawdopodobnie) pięćdziesiąt lat i nie potrafi wyjść ze spirali cierpienia, w której sam zaciska się coraz mocniej.

© Universal
Z drugiej jednak strony, gdy w życiu Franka pojawia się Helen i mężczyzna zaczyna wierzyć, że to jego szansa na szczęście, momentalnie rzuca się w wir uczuć. Nagle staje się zupełnie inny – można nawet zaryzykować stwierdzenie, że szczęśliwy. Potrafi jednak utrzymać ten stan tylko, gdy jego ukochana jest blisko. W przeciwnym razie szybko wraca do bycia słabą, zranioną i niedojrzałą wersją siebie. Zwierza się Helen, że w małżeństwie czuł się jak wielki kot w małej klatce. Teraz wydaje się jedynie małym, skrzywdzonym nastolatkiem, którego jedyną nadzieją jest intensywna, niemal psychotyczna miłość jak z filmu lub piosenki.
Widać to szczególnie dobrze, gdy na ekranie pojawia się detektyw Sherman – bohater Johna Goodmana. Jest niemal dokładnym przeciwieństwem Franka. To dojrzały mężczyzna, kochający mąż i ojciec, który zawsze wie, jaką decyzję podjąć. Jednocześnie jednak, niczym sierżant musztry w obozie amerykańskich marines, poważne rady i moralne oceny przekazuje w formie obscenicznych żartów. Oto facet, który nie miewa problemów, a przynajmniej nie daje tego po sobie poznać. Obraz dopełniają fizyczne różnice między aktorami – gdy Al Pacino staje obok Johna Goodmana, jego bohater wydaje się jeszcze słabszy.

© Universal
W kolorze krwi
Śmierć czyha – jak ustalają Frank i Sherman – na samotnych mężczyzn umieszczających w gazecie wierszowane anonse. By znaleźć mordercę (a raczej morderczynię), postanawiają zamieścić własne ogłoszenie i zorganizować kilka fikcyjnych randek. Właśnie podczas jednego z takich spotkań Frank poznaje Helen. Kobieta pojawia się na ekranie nagle, ubrana w czerwoną kurtkę. Burza blond włosów okala jej piękną twarz, a czerwień – najbardziej energetyzująca z barw podstawowych – od razu podbija tempo sceny.

© Universal
Słowa padają szybko, z lekkim lekceważeniem. Helen ocenia Franka i przechodzi do rzeczy. On nie jest tym, kogo ona szuka, a jeśli nie czuje przypływu emocji, to nie jest zainteresowana. Jej energia niemal rozsadza kadr.
Gdy po chwili Helen pstryka palcami i wychodzi, Frank pozostaje na swoim miejscu w kompletnej rozsypce. Dla niego to nie miłość od pierwszego wejrzenia, ale kolejna kobieta, z którą się zmierzył i przegrał. Ta jednak zafascynowała go i pozostawiła po sobie nieprzemijające wrażenie siły i autentyzmu. Został zdominowany, ale nie potrafi mieć o to pretensji. A przecież ta kobieta, ubrana w barwę krwi, może być morderczynią!
Detektyw spotyka Helen ponownie, przypadkiem. Ciekawie się składa, że ona wciąż jest w swojej czerwonej kurtce. On wciąż pozostaje pod jej wrażeniem – tak silnym, że opuszcza wzrok, wspominając wcześniejsze spotkanie. Na szyi ma czerwony krawat, jakby zaraził się energią kobiety. Przejął jednak coś więcej: chęć mówienia prawdy, która nie raz zagrozi śledztwu. Helen docenia przypływ szczerości i dopiero w tym momencie przed bohaterami otwiera się perspektywa romansu.

© Universal
Od morza do morza
Prosta piosenka miłosna Sea of love, wykonana po raz pierwszy przez Phila Phillipsa w 1959 roku, dzieli tytuł z filmem i stanowi element zagadki kryminalnej. Morderca puszcza ją swoim ofiarom – samotnym mężczyznom – i zmusza do odgrywania karykaturalnych scen seksu w pustym łóżku. Ofiary udają czułych kochanków i silnych ogierów. Muszą symulować triumf własnej męskości. Gdy nadzy i upokorzeni wypadają z roli i zalewają się łzami, błagając o litość, morderca pociąga za spust. To kara osobiście wymierzona każdemu z nich, ale też symboliczna zemsta na wszystkich mężczyznach, którzy poddają się swoim popędom. Ta symulacja, rozpaczliwy nieseks, niesie jedynie zawód i śmierć.
Piosenka, która przygrywa w czasie tych groteskowych scen, może być tylko ekstrawagancją ze strony scenarzysty – romantycznym, staromodnym tłem krwawych zbrodni. Myślę jednak, że istnieje ciekawsze wytłumaczenie. Wszystkie romantyczne dzieła sztuki (filmy, muzyka, powieści…) niosą podobną obietnicę wielkiej miłości i ostatecznego spełnienia. Niewielu jednak ma szansę, niczym Frank i Helen, zanurzyć się w morzu miłości. Częściej kończymy może nie martwi, ale rozczarowani i upokorzeni – na pewno. Dzieła kultury, niczym filmowy zabójca, dają nadzieję, ale ostatecznie są też powodem zguby, gdy oczekiwania przestają pokrywać się z rzeczywistością.
Morze miłości jest udaną mieszanką komedii, romansu i thrillera. Niektórym wyda się kinem, które bardzo stara się być większe i ciekawsze niż samo życie. Ja jednak wolę wierzyć, że ten film jest złożonym projektem, znacznie bardziej skomplikowanym i bogatszym w znaczenia, niż może się wydawać na pierwszy rzut oka. Nawet jeśli trochę przesadzam z tą analizą… Cóż, najlepszym rodzajem interpretacji bywa nadinterpretacja. Co Wy złowicie w Morzu miłości? Tylko seans może przynieść odpowiedź.
Adam Zyskowski
Lubisz ten tekst? Skomentuj i podaj dalej 🙂